Kraków-Sandomierz
Pomysł na taką trasę wynikł z potrzeby życiowo-praktycznej – oto nie zmieściłam się do samochodu. D, pies, wujek, ja i rower i parę kuferków z rzeczami na 4 dni z dala od domu – okazało się niemożliwe do upakowania w „cytrynę”. Postanowiliśmy czerwcową majówkę spędzić w Sandomierzu. Wyjechać w czwartek rano i tam spędzić kilka dni. Ja chciałam wziąć rower, żeby tam pojeździć. Gdyby zamiast malamuta wziąć Yorka, pewnie nie byłoby problemu, zmieścilibyśmy się. Ale że malamut siedzi na całym tylnym siedzeniu, wujek na przodzie + kierowca…W ten sposób możliwości auta zostały wyczerpane. O 9 rano w święto Bożego Ciała wyruszyłam z Dziekanowic do Sandomierza kierując się na Proszowice, odbijając potem na Koszyce. Święto, to i na drogach lżej. Trasa do Koszyc – bajkowa. Drogami wiejskimi, spokojnymi, z czerwonymi, polnymi makami u stóp. 50 km poszło gładko i przyjemnie. W Koszycach na znak „Sandomierz 112 km” ucieszyłam się ogromnie. Z moich mizernych obliczeń wynikało, że z Koszyc będzie jeszcze ponad 130. 20 km mniej w niespodziance uradowało. Ruszyłam z werwą i tak do 113 km. Zapamiętałam ten kilometr, bo na nim pojawił się pierwszy kryzys. Nie nogi, nie głowa, nie brak sił. Tylko narastający, mocny, uciążliwy ból pleców i pupy. Pielucha w spodniach daje radę do 80 km. Potem zaczyna się już kręcenie, poprawianie, myśl o odparzeniach. 130-sty km to miniłezka w oku, bo bolą plecy okrutnie. Co chwilę prostuję i rozluźniam je. Lekki skręt tułowia w lewo, w prawo i z powrotem skulenie. Co 5 km zatrzymuję się na kilka minut, bo najzwyczajniej w świecie boli. Znak „Sandomierz 28 km” wydaje mi się pestką! Zaciskam zęby i fru przed siebie! To są najdłuższe 28 km w moim życiu (tak mi się wtedy zdaje). Przechodzę pseudofatamorganę – jeśli tylko widzę w oddali znak z nazwą miejscowości i zaczyna się ona na S (albo pierwsza litera przypomina chociaż S) , myślę natychmiast, że to Sandomierz. Ale ani Złota, ani Samborzec, ani Sośniczany nie są Sandomierzem. Dłuży się i dłuży…”12 km” wydaje mi się za chwilę, za zakrętem. W końcu! 8 godzin. Ani to wynik, żeby się pochwalić. Marne 20 km/h średnia. W to trzeba wliczyć zaopatrywanie się na stacji w wodę 3x, dłuższy postój na hot doga (głód po 5 h przyszedł), i potem postoje dla odprężenia pleców. Ale te liczby nie są ważne.
Ważne jest to, że zrobiłam swoje pierwsze 160 km. Dotarłam szczęśliwie, cała, rozpromieniona. Droga była szeroka, a kierowcy normalni (nie włączając tych dwóch, którzy minęli mnie na milimetry).
Brakowało mi tego…