Konie i psy
Ten weekend nie rozpieścił nas pogodą tak, jak poprzedni. Nie byliśmy na żadnym rozbiegu z Albusem, jedynie na długim wyspacerowaniu. Na pamiątkę poprzedniej soboty pozostało kilka zdjęć na których widać radośnie brodzącego w wodzie Albusa. Nie widać za to mnie spanikowanej i wystraszonej, kiedy Albi został porwany przez rwący nurt Dłubni. Odradzałam mu zejście w tym miejscu, prosiłam, żeby to zrobił później, dalej. Ale malamut=uparty. Zszedł, wskoczył i potem już tylko machał energicznie łapami próbując się wycofać, złapać jakiś korzeń, zbliżyć się do brzegu. Nic nie pomagało, woda go niosła w dół. A ja byłam o krok od wskoczenia do niej, żeby go ratować. Płynął i płynął… aż do miejsca, gdzie woda ucichła i zwolniła bieg. Wykaraskał się! Wdrapał na brzeg. Szkoda tylko, że nie na ten na którym ja stałam. Wtedy zlękłam się jeszcze bardziej. Wolnobiegający malamut czyli strach w oczach ludzi i warczenie innych psów. Zaczęłam do niego mówić i prosić, żeby szedł w dół, że musi się przedostać do mnie. Jak tylko obwąchał wszystkie zarośla i krzaki, zaczął myśleć jak to zrobić. Udało się. Byłam z niego dumna. Że nie wyciął mi żadnego numeru, i przedostał się do mnie. Dobry pies.